Strona wykorzystuje pliki cookies, jeśli wyrażasz zgodę na używanie cookies, zostaną one zapisane w pamięci twojej przeglądarki. W przypadku niewyrażenia zgody nie jesteśmy w stanie zagwarantować pełnej funkcjonalności strony!

Nawigacja

administrator

Kalendarium II wojny światowej w Siemiatyczach - Okupacja Niemiecka

"Kurier Siemiatycki" 2006, nr 15-16

Tekst: Mieczysław Matosiuk, Prezes Towarzystwa Przyjaciół Siemiatycz

Któregoś czerwcowego popołudnia 1944 r. na ul. Conrad von Hotzendorf (dzisiejsza Pałacowa), zajechała kawalkada samochodów wojskowych. Zastawiła całą ulicę od rynku (dzisiejszego Placu Jana Pawła II) do końca ulicy, do sfinksów (1). Z samochodów zaczęli wyskakiwać niemieccy żołnierze. Staliśmy z bratem na ulicy i patrzyliśmy na nich. Brat miał wówczas 12 lat, a ja 9 lat. Oni patrzyli na nas, większość z nich miała po 16 może 17 lat. Okazało się, że to był ostatni dłuższy odpoczynek tych młodych żołnierzy przed obsadzeniem ich na linii frontu w rejonie Brześcia Litewskiego nad Bugiem.

Po chyba półgodzinnym odpoczynku i „rozprostowaniu kości”, chłopcy-żołnierze niemieccy zaczęli wsiadać do samochodów. A że ulica, jak wyżej wspomniano, była głucha, bez wyjazdu, każdy samochód zrobił skręt w lewo i cofał się w poprzek jezdni, następnie skręcał w lewo i cała kolumna samochodów była odwrócona w stronę rynku.

Temu odpoczynkowi i manewrowi zawracania przyglądał się ze schodów przed budynkiem poczty (dziś szkoła specjalna) szef urzędu poczty niemieckiej Herman Sperer. Kierowca jednego z wojskowych samochodów cofających naprzeciw wejścia do budynku poczty, tyłem samochodu dotknął do niedawno (przed dwoma laty) posadzonego drzewka lipowego, które się trochę odchyliło do tyłu. Nagle szef poczty zbiegł po schodach obok tego samochodu i zaczął krzyczeć po niemiecku i pokazywać na drzewko trochę odchylone przez tył samochodu. Kierowca wyskoczył błyskawicznie z kabiny stał na baczność przed bądź co bądź cywilem, wysłuchał reprymendy, przeprosił, zasalutował i pokornie wsiadł do samochodu. Cała kawalkada ruszyła na front. Temu drzewku nic się nie stało. Stoi do dziś piękna lipa przed wejściem od frontu do szkoły specjalnej.

Smutno dziś tylko, że tak lekką ręką wycina się u nas drzewa, także wiele z tych, które ocalały od czasów wojny przy ulicach naszego miasta. Tak sobie rozważam, ile jeszcze czasu upłynie, aby Polacy przekonali się, że drzewo to skarb. Ono długo rośnie i trzeba je chronić podobnie jak szef poczty niemieckiej przed 60-ciu laty w okupowanym kraju. Oni już wtedy wiedzieli, że jak zginął drzewa i ptaki, zginął też i ludzie.

 ____

1. Wówczas ul. Conrad von Hotzendorf kończyła się przy sfinksach i była zamknięta. Ulicy niniejszej Legionów Piłsudskiego wtedy nie było. Były ogrody po jednej i drugiej stronie.

Kalendarium II wojny światowej w Siemiatyczach - Okupacja Niemiecka

„Kurier Siemiatycki” 2006, nr 17

Tekst: Mieczysław Matosiuk, Prezes Towarzystwa Przyjaciół Siemiatycz

Zastanawiałem się i szukałem w książkach przez wiele lat bohatera niemieckiego, który patronował „mojej” ulicy w czasie okupacji niemieckiej. Był to, jak już kilkakrotnie przytaczałem jego nazwisko w poprzednich artykułach, Conrad von Hotzendorf. Kim był ten człowiek, że w maleńkich Siemiatyczach jedną z ulic nazwano jego nazwiskiem? Otóż należy sięgnąć do czasów Cesarstwa Austro-Węgierskiego, do wybuchu I wojny światowej w 1914 r.

28 czerwca 1914 r., jak pamiętamy, z rąk serbskiego zamachowca ginie następca tronu austriackiego arcyksiążę Franciszek Ferdynand z małżonką, to było bezpośrednim pretekstem rozpoczęcia wojny. Cesarstwo Austro-Węgierskie na wzór innych ówczesnych mocarstw, od wielu lat budowało wielkim nakładem sił i środków potężną twierdzę Przemyśl. Tak, tak, w dzisiejszym polskim Przemyślu. Zajmowała ona obszar około 60 km2. Była to wówczas jedna z największych w świecie twierdz obok Antwerpii i Verdun. Przygotowywana była do udziału w zbliżającej się wówczas nieuchronnie wojnie z Rosją. Wypowiedzenie wojny Rosji przez Cesarstwo Austro-Węgier nastąpiło 6 sierpnia 1914 r., a 16 sierpnia tegoż roku naczelny dowódca wojsk austriackich arcyksiążę Fryderyk oraz Szef Sztabu Generalnego Conrad von Hotzendorf, wraz z całym sztabem, przenoszą kwaterę główną z Wiednia do Przemyśla. Pod koniec sierpnia 1914 r. stan załogi Twierdzy Przemyśl wynosił 80 655 osób i 8 588 koni, a w połowie września tegoż roku stan liczebny, ludzki wynosił 131 tys. osób i 21,5 tys. koni. Rosjanie kilkakrotnie oblegali i atakowali Twierdzę Przemyśl. Pod dowództwem Conrada von Hotzendorf, Twierdza dzielnie stawiała opór wojskom rosyjskim. Conrad von Hotzendorf był bohaterem.

A więc mamy odpowiedź, do jakich bohaterów nawiązywał Hitler i jego machina propagandowa. Cieszę się, że udało mi się udokumentować kompletnie nazwę ulicy w Siemiatyczach, na której się urodziłem i przez wiele lat mieszkałem- dzisiejszej ulicy Pałacowej.

Kalendarium II wojny światowej w Siemiatyczach - Okupacja Niemiecka

„Kurier Siemiatycki” 2006, nr 18

Tekst: Mieczysław Matosiuk, Prezes Towarzystwa Przyjaciół Siemiatycz

Był koniec czerwca 1944 r. Jak widać twierdza brzeska po raz kolejny stała się bastionem obronnym, tym razem wycofujących się na froncie wschodnim, wojsk niemieckich. Siemiatyczanie czując, że to lada dzień front może się przesunąć w nasz rejon, zaczęli opuszczać miasto i rozlokowywać się po sąsiednich wsiach u krewnych i znajomych.

Nikt wówczas z przeciętnych mieszkańców nie słyszał, że miesiąc temu 18 maja 1944 r. pod Monte Cassino, żołnierze II Korpusu wojsk polskich, brawurowym szturmem zdobyli to wzgórze, otwierając drogę armiom sojuszniczym na Rzym. Tam też walczyli siemiatyczanie (Borkowski, Biziuk, Grabowski, Kłopotowski, Kozieradzki, Leszczyński, Sidorczyk, Słomczyński, Żabiński, Hajdukiewicz, Wierorzymski). Podobnie niewiele dotychczas wiadomo było o wcześniejszych zasługach polskich lotników w obronie Londynu i Anglii. Oni już od 1940 r.prowadzili tam walkę odnosząc szereg zwycięstw powietrznych, ale i strat (1). Tymczasem Niemcy, kiedy na naszym Podlasiu Nadbużańskim kończyli w czerwcu 1944 r. testować głównie rakiety V-2 i z rzadka pociski V-1,to 13 czerwca tegoż roku (jak tu nie wierzyć w „13”) zaatakowali po raz pierwszy Londyn właśnie pociskami V-1. Pociski te leciały poziomo nad ziemią z szybkością 600 km na godzinę, a więc były w zasięgu lotnictwa angielskiego. Wystarczyło zrównać się szybkością samolotu z tym samolotem - pociskiem i z boku skrzydłem samolotu podważyć skrzydło pocisku i „po herbacie”. Pocisk spadał do morza (do Kanału La Manche) nie dolatując do wyznaczonego celu.

Wracajmy do Siemiatycz. Moja rodzina też opuściła Siemiatycze, udając się do pobliskich Krasewic Starych, do rodziny mojej Matki - Kłopotowskich. Kiedy któregoś pięknego, już chyba lipcowego wieczoru, bawiliśmy się na drodze prowadzącej przez wieś Krasewice, od strony Siemiatycz przybyła grupa młodych ludzi, wśród nich, często odwiedzający nasze mieszkanie w Siemiatyczach, w ramach spotkań młodzieży gimnazjalnej - Antoni Nowicki - fotograf. Kiedy stodoły były pełne świeżego siana, rodzice zaproponowali, aby zostali na noc. Oni jednak upierali się, że muszą dojść do Kłopot. No i poszli (2).

1. Oddzielny artykuł poświęcono jednemu z bohaterów tamtych dni, lotnikowi z Podlasia Nadbużańskiego.

2. Kiedy już po wojnie pytałem Pana Antoniego, dlaczego nie zostali wówczas wieczorem, a koniecznie poszli do Kłopot, to okazało się, że w Kłopotach było wyznaczone zgrupowanie siemiatyckich i okolicznych jednostek podziemia polskiego, głównie AK i NSZ w ramach Akcji „Burza”.

Kalendarium II wojny światowej w Siemiatyczach - Okupacja Niemiecka

„Kurier Siemiatycki” 2006, nr 19

Tekst: Mieczysław Matosiuk, Prezes Towarzystwa Przyjaciół Siemiatycz

Kiedy front wschodni przesunął się w rejon Siemiatycz (15-31 lipca 1944 r.) na zachodzie Europy na lądzie, wodzie i w powietrzu walczyli zarówno siemiatyczanie jak i mieszkańcy naszego Podlasia Nadbużańskiego, zarówno z tej, jak i tamtej strony Bugu. Przytaczamy tu sylwetkę szczególnego bohatera tej ziemi, walczącego w powietrzu.

Niedawno, może przed półtora miesiącem w programie I Telewizji Polskiej o godz. 20.15 emitowany był film pt. „Ślicznotka z Memfis”. Jak pamiętają telewidzowie i nasi czytelnicy, poświęcony był lotnikom amerykańskim walczącym w II wojnie światowej. Myślę, że nie tylko mnie utkwił w pamięci obraz zaryglowanego i jednocześnie rannego - tylnego strzelca pokładowego. To jego koledzy piloci, załoga bombowca z wielkim poświęceniem i trudem wyciągnęli go z zaryglowanego stanowiska, tylnej wieżyczki strzelniczej samolotu, samolotu podziurawionego jak sito przez nieprzyjacielskie pociski. Było to iście cyrkowe przedsięwzięcie załogi samolotu.

Właśnie w podobnym przedsięwzięciu brał udział nasz „sąsiad” zza Bugu z nieodległych od Sarnak - Szpaków. Tak, tak, z tych Szpaków, gdzie jest sanktuarium Świętego Józefa, z którego przed laty Katolickie Radio Podlasia z Siedlec nadawało audycję - nowennę do Św. Józefa przed dniem 19 marca. Ten sąsiad ze Szpaków, to sierżant mechanik pokładowy JÓZEF PIAŁUCHA, urodzony 15 stycznia 1916 r. w Szpakach. A więc dzisiaj, gdyby żył obchodziłby 90-lecie urodzin. Od 4 listopada 1935 r. służył w 5 Pułku Lotniczym w Lidzie (dziś Białoruś). We wrześniu 1939 r. przekroczył granicę węgierską i przedostał się do Anglii. Tam został wcielony do dywizjonu bombowego Ziemi Mazowieckiej o numerze 300. W locie w dniu 18 lipca 1944 r. w czasie bombardowania Emieville wieżyczka tylnego strzelca pokładowego została poważnie uszkodzona w wyniku ostrzału nieprzyjaciela. Strzelec zawisł w powietrzu ze stopą zaklinowaną między ramą i kadłubem samolotu. To Józef Piałucha zdecydował się na niezwykły czyn. Przytrzymywany przez kolegów wyszedł na zewnątrz samolotu i uwiązał liną strzelca pokładowego, by ten nie wypadł lub nie zabił się przy lądowaniu. Za ten czyn Józef Piałucha został wyróżniony, jako jedyny Polak walczący na Zachodzie medalem Conspicuous Gallantry Medal (CGM). Jest to w hierarchii odznaczeń Wielkiej Brytanii jedno z najwyższych wyróżnień (drugie po Victoria Cross). Medal ten ustanowiony został w 1855 r. Początkowo przyznawany tylko żołnierzom marynarki wojennej i piechoty morskiej. W czasie II wojny światowej rozszerzony na pozostałe formacje wojskowe.

Jednak sierżant Piałucha nie zdążył odebrać odznaczenia. Zginął bowiem 2 września 1944 r. nad Węgrami, w locie powrotnym, po zrzucie dokonanym walczącym powstańcom warszawskim. Włączony był wówczas w skład 1586 eskadry specjalnej w Brindisi (we Włoszech). Stąd startowały samoloty alianckie w drodze do Polski. To stąd w końcu lipca 1944 r. przyleciał z Londynu do Polski „kurier z Warszawy” - Jan Nowak Jeziorański, z rozkazem, aby odwołać wybuch Powstania Warszawskiego. Tym samym samolotem zostały zabrane z Polski do Anglii części od pocisków V-1 i V-2. Działo się to na lądowisku pod Tarnowem.

Sierżant-mechanik pokładowy Józef Piałucha pochowany został na cmentarzu wojskowym w Belgradzie. Być może komuś będzie dane kluczyć w tamtych stronach. Niech pamięta, że na Podlasiu Nadbużańskim rodzili się nieprzeciętni bohaterowie, którzy płacili także najwyższą cenę.

Kalendarium II wojny światowej w Siemiatyczach - Okupacja Niemiecka

„Kurier Siemiatycki” 2006, nr 20

Tekst: Mieczysław Matosiuk, Prezes Towarzystwa Przyjaciół Siemiatycz

Był piękny lipcowy dzień. Nic nie wskazywało, że dojdzie do jakichś niespodzianek. Gospodynie z Krasewic Starych rankiem, doniosłym głosem, każda zwoływała do karmienia drobiu. Tu i tam skrzypiały otwierane drzwi chlewów czy wierzeje stodół.

W upalne popołudnie „gruchnęła” po wsi wiadomość, że Niemcy palą wsie. Rzeczywiście od strony Cecel, Lachówki, pojawiły się na horyzoncie słupy dymu unoszącego się wysoko pionowo do góry. Po pewnym czasie na głównej drodze we wsi pojawiła się ekipa Niemców z kanistrami benzyny. Gospodynie wyszły na drogę z mlekiem, jajkami, chlebem i miodem zaczęły częstować zmęczonych w upale żołnierzy. Okazało się, że i wśród nich byli „ludzie”. Wieś Krasowice Stare nie została spalona. Ale do końca dnia, noc i następny dzień trwała niepewność i obawa, czy jakaś inna ekipa nie zacznie podpalać wsi. Dlatego mężczyźni uważali za celowe na miedzy w ogrodzie postawić kopy żyta i tam spędzić noc. Tak też się stało.

W tym gospodarstwie, gdzie przebywaliśmy, ustawiono trzy takie kopy w odległości 6 m jedna od drugiej. W jednej przebywaliśmy z matką. Mężczyźni spali na sianie w stodole wolnostojącej oddalonej od domu o 20 m (i tyle samo od naszych kop żyta). Nadeszła noc. Zaczęły tu i tam odzywać się serie automatycznej broni. Do północy nie spaliśmy. Nad ranem serie broni maszynowej stały się rzadsze i bardziej odległe. W kopkach żyta zaczęło nam być zimno. Wydawało się, że to co mamy do okrycia wystarczy. Mama wysłała nas z bratem do stodoły, tam gdzie śpią mężczyźni. Ale przejście tych około 20 m wydawało się w tej sytuacji niebezpieczne. A nóż, ktoś widząc coś poruszającego się po nocy pociągnie serię z pistoletu maszynowego. Ale chłód był coraz dokuczliwszy. Zdecydowaliśmy się z bratem na dotarcie do stodoły. O przejściu nogami nie było mowy. Czołgaliśmy się przyciśnięci do ziemi jak chyba nigdy w życiu, wśród, co prawda słabnących, serii broni maszynowej. Te 20 m wydawało się nam jak około 100. W stodole uderzyło nas ciepło i zapach świeżego siana. Weszliśmy na sąsiek i zapadliśmy w głęboki sen. Kiedy obudziliśmy się, był piękny słoneczny lipcowy ranek. Słychać było już tylko z oddali wybuchy pocisków artyleryjskich w rejonie Siemiatycz.

Niepokoiliśmy się bardzo, bo w Siemiatyczach zostało oboje wujostwa Wanda i Jan Żerowie, którzy uznali, że są starszymi osobami i nic im się nie stanie. A do nas zaczęły dochodzić wieści, że Niemcy zabijają wszystkie pozostałe osoby, lub gonią przed sobą na zachód . Dlatego następnego dnia, kiedy rankiem, nie było już w rejonie Siemiatycz odgłosów artylerii, a przesunęły się one na zachód, w rejon Sokołowa Podlaskiego, rodzice uznali za stosowne wysłanie nas obu i jednego kolegi, też przebywającego w Krasewicach (Zdzisława Żuka), do Siemiatycz, żeby zobaczyć jak się mają nasi bliscy (wujostwo), którzy zostali w Siemiatyczach. Rodzice byli pewni, że front przewinął się już przez Siemiatycze. Ale o tym już w następnym odcinku.

Kalendarium II wojny światowej w Siemiatyczach – Front wschodni w Siemiatyczach

„Kurier Siemiatycki” 2006, nr 21

Tekst: Mieczysław Matosiuk, Prezes Towarzystwa Przyjaciół Siemiatycz

 

To, że większość mieszkańców Siemiatycz opuściła miasto licząc się z mniejszymi ewentualnie konsekwencjami, nie znaczyło, że nic tu się nie działo. Faktycznie pierwsze uderzenie wojsk radzieckich i ich oddziałów partyzanckich było błyskotliwe.

 

Niemieckie służby porządkowe - policji, opuściły Siemiatycze w połowie lipca 1944 r. Kiedy odjechał ostatni samochód z bazy policji przy dzisiejszej ul. Pałacowej (północna część Budynku Biznesu), niektórzy z mieszkańców Siemiatycz, tych którzy pozostali z nadzieją zdobycia środków żywności w siedzibie policji, ruszyła do pomieszczenia. Z niewyjaśnionych względów, jeden z samochodów z policją wrócił do bazy. Kilku mieszkańców Siemiatycz widząc, co się dzieje, ruszyła do ucieczki. Przez ulicę był duży ogród Jana Żero. Uznali, że tu będzie najbezpieczniej uciekać. Niemcy to zauważyli i ruszyli w pogoń. Licząc, że ktoś mógł ukryć się w stojącym w podwórzu (obecnej szkoły specjalnej przy ul. Pałacowej) drewnianym domu, rzucili tam przez okno granat.

Ponieważ w domu zostały niektóre meble, w tym łóżko z siennikiem ze słomy, doszło do jej zapalenia. Następnie zaczęła się palić podłoga. Jedna ściana w wyniku wybuchu została odchylona pod sufitem około 10 cm z widokiem na niebo. A więc doskonała wentylacja do rozprzestrzenienia się pożaru. Wnet zaczęła się palić ściana (pokoju olejno malowanego). Nieliczni siemiatyczanie z daleka oglądający, wydobywający się dym z okien budynku, przekonani byli, że ten zabytkowy, drewniany budynek, pamiętający czasy powstania styczniowego, spłonie. Tak też myśleli, oglądający to z ogrodowego ukrycia Wanda i Jan Żerowie. O jakimkolwiek gaszeniu nie było mowy. To groziło zastrzeleniem przez Niemców. O dziwo, po pewnym czasie dym z wnętrza zaczął słabnąć, jakby rzeczywiście ktoś ten pożar gasił.

Niech sobie ktoś myśli, co chce, ale w tym pokoju i tę część budynku od czasów przedwojennych zamieszkiwała nasza rodzina. Na ścianie wisiał - i na czas okupacji pozostał - obrazek Matki Boskiej Częstochowskiej, przed którym modliła się zawsze matka. Jako dziecko na rękach matki, kiedy nadeszła nad Siemiatycze straszna nawałnica (burza z piorunami i trąbą powietrzną), ten obraz utkwił mi w pamięci, bo matka z wielkim przejęciem modliła się przed nim. Po powrocie do Siemiatycz, obejrzeniu tego pokoju z wypaloną na centymetr głębokości smolną i malowaną olejno podłogą i częścią ściany, a także złuszczonego od ognia, też pomalowanego olejno sufitu, uznaliśmy ten przypadek za szczególny. Znajomi, znający historię tego budynku i oglądający na własne oczy wypaloną podłogę, ścianę i uwarunkowania jakie towarzyszyły temu epizodowi wojennemu, nie mogli w to uwierzyć. A jednak autentycznie tak było.

Kalendarium II wojny światowej w Siemiatyczach – Przesuwanie się linii frontu przez Siemiatycze

„Kurier Siemiatycki” 2006, nr 22

Tekst: Mieczysław Matosiuk, Prezes Towarzystwa Przyjaciół Siemiatycz

Po opuszczeniu Siemiatycz przez ostatnie niemieckie służby (policję, żandarmerię, służby celne, mieszczące się w budynku głównego urzędu celnego, Hauptzollamt - dzisiejszy budynek Liceum w Siemiatyczach), przez miasto zaczęły przemieszczać się oddziały wojska niemieckiego i nie tylko.

Nieliczni pozostali w mieście mieszkańcy Siemiatycz zaskoczeni byli dość znaczną grupą żołnierzy nie niemieckiej armii. Byli oni bez broni jakby wzięci do niewoli. Zgromadzono ich na placu fabrycznym koło tzw. „fajansówki” (dawnej fabryki Braci Maliniak, dziś plac manewrowy dworca PKS przy ul. Grodzieńskiej i Kościuszki). Jak się po rozmowach z nimi okazało, byli to żołnierze włoscy, którzy nie przejawiali chęci do walki za Hitlera. Siemiatyczanie nawet ich przez ogrodzenie dokarmiali. Jaki los ich spotkał później, Bóg raczy wiedzieć. Byli to przecież żołnierze zaprzyjaźnionego z Niemcami, również faszystowskiego kraju.

Innymi oddziałami, nie niemieckimi, byli Węgrzy nazywani przez siemiatyczan Madziarami. Te oddziały ściśle współpracowały z Niemcami i niechlubnie zapisały się w niszczenie obiektów siemiatyckiego życia gospodarczo-społecznego. Wysadzili w powietrze elektrownię, największy młyn siemiatycki Tadeusza Olędzkiego na Całusie, największą fabrykę kafli Małacha. Fabryka ta zaznaczała się największym i najwyższym kominem górującym nad horyzontem Siemiatycz. Komin był zbudowany na solidnym fundamencie, dlatego kilkakrotnie zakładano ładunki i w końcu wysadzono. Na terenie tej fabrycznej posesji znajdował się pałacyk właściciela usytuowany tuż przy dzisiejszej ulicy 11 Listopada. Upiększał on fragment naszego miasta przy wylocie ul. Żwirki i Wigury. Ten pałacyk na biało malowany, z ganeczkiem, podzielili los fabryki. Dziś w pobliżu tego miejsca stoi spożywczy kiosk „Społem”, przy ul. Szpitalnej. Tej ulicy wówczas nie było. Madziarzy ponadto spalili siemiatycką mleczarnię, wysadzili w powietrze wszystkie mosty w Siemiatyczach na rzece Kamionce - na Karpińcu (Łojki), na Całusie (Olędzki), na ul. Żwirki i Wigury oraz Grodzieńskiej.

Zaminowany był też gmach dzisiejszego Liceum. Dzięki przytomności i odwadze Pana inżyniera Ryby i współpracy mechanika Pana Konczerewicza mieszkającego vis a vis tego budynku na ul. Kościuszki, którzy przecięli przewody prowadzące przez ulicę do budynku, gmach szkoły uratowano. Dlatego już od października 1944 r. mogła rozpocząć swą pracę siemiatycka szkoła, zarówno podstawowa, jak i pierwsza w tym mieście szkoła średnia.

Kalendarium II wojny światowej w Siemiatyczach – Przesuwanie się linii frontu przez Siemiatycze

„Kurier Siemiatycki” 2006, nr 24

Tekst: Mieczysław Matosiuk, Prezes Towarzystwa Przyjaciół Siemiatycz

Jak wspomniano w poprzednich odcinkach, radziecka czołówka uderzeniowa frontu niemal błyskawicznie przesuwała się na zachód. W drugiej połowie lipca 1944 r. znalazła się w rejonie Sokołowa, Węgrowa, następnie Mińska Mazowieckiego.

Przez Siemiatycze zaczęły przemieszczać się pancerne kolumny niemieckie, dotychczas stacjonujące w Puszczy Białowieskiej. Ciągnęły one dwiema głównymi drogami. Jedna prowadziła przez Bielsk Podlaski-Siemiatycze-Drohiczyn, druga przez Wysokie Litewskie-Radziwiłłównę-Moszczonę Królewską-Siemiatycze (Weskę)-Drohiczyn.  Cała ta potęga niemiecka kierowała się ku Warszawie. Trochę dziwne, że w tym czasie siły radzieckie zniknęły z Siemiatycz i właściwie nie atakowano niemieckich kolumn pancernych, które dopełniały niszczenia resztek obiektów. Tyły tych kolumn pancernych wysadziły mosty drogowe na Kamionce (na Pociejowie w pobliżu dzisiejszej stacji benzynowej oraz na Wesce - koło dzisiejszego zajazdu „U Kmicica”).

Potwierdziły się uprzednie pogłoski o rozstrzeliwaniu przez Niemców, pozostałych w osadach czy wsiach mieszkańców. Dotknęło to szczególnie mieszkańców miejscowości położonych na trasie Wysokie Litewskie, Radziwiłłówna, Moszczona Królewska. Np. w Moszczonie Królewskiej zamordowano siedem osób, które nie ukryły się w pobliskich lasach i pozostały w swoich gospodarstwach. To wycofywanie się niemieckich jednostek pancernych z Puszczy Białowieskiej trwało do 31 lipca 1944 r. Po tym terminie do Siemiatycz wkroczyły na stałe wojska radzieckie I Frontu Białoruskiego pod dowództwem Konstantego Rokossowskiego.

Kalendarium II wojny światowej w Siemiatyczach – Front wschodni w Siemiatyczach

„Kurier Siemiatycki” 2006, nr 25

Tekst: Mieczysław Matosiuk, Prezes Towarzystwa Przyjaciół Siemiatycz

Dzień był piękny, słoneczny, zresztą jak całe lato tego roku. Odgłosy artyleryjskich wybuchów ucichły. Tylko zboża w większości nie zżęte z wiadomych względów, poorane były w wielu miejscach oponami pojazdów i gąsienicami czołgów. Szliśmy z Krasewic Starych polnymi dróżkami w kierunku dworu Czartajew. Stąd przez wieś do Siemiatycz. Kiedy doszliśmy za zakręt na końcu Czartajewa, naprzeciw wiatraka, posłyszeliśmy z tyłu za nami szum - warkot jakichś pojazdów. Obejrzeliśmy się za siebie, a zza zakrętu wysunęły się trzy czołgi z charakterystycznymi niemieckimi krzyżami, które się wnet zatrzymały. Nam miny zrzedły, powstało pytanie - co robić? Wracać do Krasewic, czy iść dalej do Siemiatycz? Popatrzyliśmy na siebie, droga powrotna przebiegała koło odległych od nas około 150 m czołgów. A może czołgi pojadą drogą prosto przez las do szosy bielskiej w rejonie tak zwanej góry Rytla? Zadecydowaliśmy iść dalej do Siemiatycz. Minęliśmy drewniany mostek na rzece Kamionce, minęliśmy dom P. Myszkowskiego i kiedy byliśmy w połowie drogi do szosy, od tyłu, za nami jechały te trzy czołgi. Usłyszeliśmy pojedyncze wystrzały. Języki nam uwięzły w gardłach, ale okazało się, że nikt z nas nie upadł. W powietrzu zasyczały wystrzelone rakiety. Jedna z nich spadła na kopę wykoszonego zboża i zapaliła ją. Czołgi nas minęły i pojechały w kierunku szosy bielskiej. Na chwilę odetchnęliśmy z ulgą, idąc także w kierunku szosy (w rejonie dzisiejszego CPN- Orlen) prowadzącej do Siemiatycz.

Kiedy doszliśmy do szosy zobaczyliśmy, że jest cała zastawiona różnymi pojazdami wojskowymi. W górze latały samoloty. Żołnierze z podwiniętymi rękawami w mundurach siedzą i leżą odpoczywając w rowach. Zapytaliśmy po niemiecku czy możemy iść do miasta. Odpowiedzieli, że tak. A więc ruszyliśmy. Rozmowy już żadnej nie prowadziliśmy. Miny nam zrzedły. Idziemy dalej. Doszliśmy do ulicy Czartajewskiej (dziś Bartosza Głowackiego). Nie widać było w obejściach mieszkańców. Jedynie w sąsiedztwie państwa Maciejewskich, zobaczyliśmy przytulonego do ściany starego Pana Marciniaka, który krzyczał do nas: „Chowajcie się chłopcy za dom, za ścianę, pod dach, bo samoloty strzelają po dachach”. Ale myśmy szli dalej. W centrum miasta też nie widać było mieszkańców. Tu i ówdzie szczęknęła okiennica ruszona przez powiew wiatru. Z rynku szliśmy ul. 11 listopada w rejon dzisiejszego kina „Chrobry”, a wówczas Deutsche Hausu. Stąd uliczką na „swoją” ulicę Conrad von Hotzendorf (dzisiejsza Pałacowa).  

Z dala zobaczyliśmy, że w podwórku stoją niemieckie samochody i kręcą się Niemcy. Ale cóż? Doszliśmy tu do swego domu, a więc idziemy dalej. Kiedy zobaczyliśmy przechodząc koło swego domu, że okna i drzwi są otwarte, Niemcy siedzą przy stołach i coś jedzą i piją, na podwórzu palą w ognisku jakieś papiery, przeszliśmy obok domu szybkim krokiem, nie zatrzymani przez nikogo, poszliśmy do ogrodu. Wiedzieliśmy, że najbardziej ustronnym miejscem jest młodnik śliwkowy przy ulach z pszczołami. Za płotem rozciągał się łan owsa złocącego się w słońcu. Tam znaleźliśmy siedzących przy płocie oboje wujostwa. Ciocia Wanda wyskoczyła do nas pierwsza z załamanymi rękoma z pytaniem: „Chłopcy! A kto was tu przysłał? Za chwilę znowu rozpocznie się atak. Co z wami zrobić? Przetrzymać? Ryzyko! Jak rozstrzelają wszystkich odchodząc? Wracajcie szybko do Krasewic, tylko nie przez podwórze, ale przez ogród i ul. Drohiczyńską”. W ogrodzie były dojrzałe owoce, ogórki, pomidory, wiśnie. Narwaliśmy pełen koszyk ogórków (zamiast wody), agrestu, pomidorów i ruszyliśmy w drogę powrotną. 

Na rynku, na rogu ul. Kilińskiego i Ciechanowieckiej - bo chcieliśmy wracać drogą ciechanowiecką przez Grzyby Orzepy - spotkaliśmy kilka kobiet. Zapytały - dokąd idziemy? Odpowiedzieliśmy, że drogą Ciechanowiecką. A one mówią, że próbowały tam pójść, ale w Sitnikach jest linia obronna i Niemcy w tamtą stronę nikogo nie przepuszczają. Uznaliśmy za stosowne iść trasą, którą przyszliśmy do Siemiatycz. A więc przez Czartajew.

Kalendarium II wojny światowej w Siemiatyczach – Front wschodni w Siemiatyczach

„Kurier Siemiatycki” 2006, nr 26

Tekst: Mieczysław Matosiuk, Prezes Towarzystwa Przyjaciół Siemiatycz

Przeszliśmy przez wyludnione Siemiatycze. Byliśmy znów na ul. Czartajewskiej. Teraz na całej długości ulicy zrobił się ruch. Jedne pojazdy stały, inne jechały pod prąd poruszającej się kolumny. Jeszcze inne jechały w stronę miasta. A my z jarzynami w koszyku, z ogórkami na wierzchu, szliśmy dalej. W rejonie bojni (rzeźnia siemiatycka nazywana bojnią), zatrzymało się samobieżne działo i załoga zawołała nas do siebie. Podeszliśmy. Chcieli ogórków. Więc podnieśliśmy koszyk do góry. Wzięli tylko kilkanaście sztuk, dla załogi. Resztę zostawili i kazali iść dalej. Więc szliśmy. Zanim zeszliśmy z szosy na piaszczystą drogę gruntową do Czartajewa, byliśmy jeszcze raz zatrzymani i częstowaliśmy żołnierzy ogórkami. Niewiele nam ich zostało, ale zadowoleni byliśmy, że idziemy dalej.

W Czartajewie, koło starej drewnianej szkoły, zostaliśmy zatrzymani przez grupę uzbrojonych i wykrzykujących coś Niemców. Dali nam jakąś koszulę męską i myśleliśmy, że nas rozstrzelają, bo tuż przy płocie obok kończącej się wsi, w stronę dworu Czartajewa, skierowane było gniazdo karabinu maszynowego. W tej chwili ktoś od strony łąk przy Ciechanowieckiej drodze chciał przejść. Niemcy krzyczeli do niego, ale on chyba nie słyszał i szedł dalej. Zagrzmiał karabin maszynowy. Nam kazano usiąść na ławeczce ulicznej, jakie były przed każdym niemal obejściem. Pamiętam, leżała tam, przy ławeczce, wzdęta cieliczka, która chyba najadła się świeżej koniczyny. Siedliśmy na ławeczce i czekamy. Cywilów, mieszkańców Czartajewa, nie widać, tylko wojsko. Samochody pochowane w podwórkach, na ulicy pusto, tylko biegający żołnierze niemieccy. Po jakiejś chwili, a było już po południu, może godzina 13-14, przyszła do nas jakaś kobieta. Pocieszyła nas, że Niemcy niedługo wyjadą, zjedzą obiad, który kazali przygotować i będziemy mogli iść dalej. Ale pociecha to wątpliwa, czas się dłuży, a my musimy czekać, nie wiadomo z jakim końcem. A tak już niedaleko do Krasewic Starych. Przesiedzieliśmy na tej ławeczce do zmierzchu. Kobieta, która pocieszała nas wcześniej, przybiegła z nowiną, że Niemcy nie będą już jeść obiadu, bo muszą odjeżdżać. Rzeczywiście zaczął się ruch. Samochody zaczęły wyjeżdżać z podwórek, ustawiły się wzdłuż ulicy, w kierunku Siemiatycz. Żołnierze w pośpiechu zaczęli wsiadać na samochody. My zaryzykowaliśmy spróbować przejść w tym zamieszaniu. Z duszą na ramieniu przeszliśmy obok kolumny samochodów, szliśmy w kierunku gospodarstwa dworskiego Marzyliśmy, aby jak najszybciej dojść do rosnących tam, pokaźnych rozmiarów świerków. Bo jak nawet zaczną strzelać, to za pniem świerku będziemy bezpieczni.

I tak nasłuchując strzałów dotarliśmy do świerków, chowając się za nie od jednego do drugiego. Znaczna odległość od starej szkoły i cień drzew wraz ze zmierzchem upewnił nas, że chyba jesteśmy ocaleni. Minęliśmy zabudowania gospodarcze dworu i wyszliśmy znów na polne dróżki prowadzące wśród zbóż do Krasewic. Byliśmy na ostatnim wzniesieniu, przed nami widniała wieś Krasewice, na jej skraju zauważyliśmy stojące postacie. Byli to nasi rodzice i naszego kolegi Zdziśka. W tym czasie rozległy się z lasów dworskich wystrzały armatnie. Pierwszy pocisk rozerwał się niedaleko nas. Drugi jeszcze bliżej. Przy trzecim, zostaliśmy wszyscy zrzuceni na ziemię. Pamiętam, że w pobliżu drogi leżały wielkie kamienie, przy nich leżeliśmy. Następnie ogień artylerii przeniósł się na kierunek dworu Czartajew. Sprawdziliśmy czy nie ma nic mokrego, wiedzieliśmy, że ran, jeśli się żyje, początkowo się nie czuje. Powstawaliśmy z ziemi i ruszyliśmy do upragnionego ogniska rodzinnego w Krasewicach Starych.

Rodzice w kilka godzin po naszym wyjściu do Siemiatycz, z rana dowiedzieli się od kogoś, kto przybył z Siemiatycz do Krasewic, że Niemcy są jeszcze w Siemiatyczach, że wysłali nas za wcześnie. Ale przysłowie mówi, że „co ma wisieć nie utonie”.